Już dawno na blogu nie opisywałam Wam żadnej nowej miejscówki na rodzinne spotkanie, więc dziś postanowiłam to nadrobić.
Zwłaszcza, że ostatnio znaleźliśmy miejsce, w którym i duzi i mali świetnie się czują, a do tego mogą trochę porozpieszczać swoje kubki smakowe. No ale od początku.
Wcześniej nie znałam Akademii (TU). Pod koniec maja byłam tam na spotkaniu z marką Dove i wtedy zobaczyłam to miejsce po raz pierwszy. Już wtedy zrobiła na mnie bardzo dobre wrażenie. Piękne, wysokie, dwupoziomowe wnętrze, urządzono w klasycznym stylu – czyli tak, jak lubię najbardziej. Na dole – około dziesięciu stolików stolików, plus jeden duży stół dla kilkunastu osób, na górze – strefa wypoczynkowa z kanapami i mini sala zabaw dla dzieci. Pomyślałam, że to fajne miejsce na rodzinną kolację – na przykład z okazji zbliżającego się dnia dziecka.
Pierwszego czerwca popołudniu odebraliśmy z przedszkola wymalowaną w motyla Marcelinę (niestety większa część kolorowego stworzenia znalazła się na pięknej, białej bluzce, którą założyłam Jej na tą wyjątkową okazję) i pojechaliśmy na Mokotów.
W restauracji zajętych było już kilka stolików. Usiedliśmy przy dużym oknie wychodzącym na ulicę Różaną. W tle sączyła się muzyka. Było kameralnie i spokojnie. Zanim przyniesiono nam menu zdążyłam się już trochę porozglądać.
Drewniana podłoga i stoły, białe serwety i obrusy, miękkie, wygodne krzesła, kwiaty i grafiki Pągowskiego wiszące na ścianach… Pomyślałam, że mam ochotę posiedzieć tu dłużej. Tomek był tego samego zdania, jednak z zupełnie innego powodu – siedział już z nosem w menu i zastanawiał się, co w jakiej kolejności zamówić.
Wybór nie był łatwy – byliśmy świeżo po właściwym detoksie, więc musieliśmy uważać, by nie zaserwować kulinarnego szoku naszym żołądkom. Zdecydowaliśmy się więc zamiast dań głównych zamówić kilka przystawek i w ten sposób popróbować dań kuchni Akademii.
Zamówiliśmy matiasa w śmietanie z pieczonym ziemniakiem (doskonały!), wątróbkę drobiową z jabłkowym chutney i sosem malinowym (jeszcze lepsza!), carpaccio wołowe na musie truflowym z rukolą i kaparami (tu już patrzyliśmy na siebie złowrogo, czy aby ta druga osoba nie je więcej, niż powinna), a dla Marceliny – krewetki w tempurze…i frytki (Kudłata lubi oryginalne połączenia), ale tego dania nie ocenię, bo Marcelina nie chciała się podzielić (co już trochę o tym daniu mówi).
A tak na serio, to wszystkie przystawki były naprawdę doskonałe i polecamy je Wam z czystym sumieniem. Delikatny i rozpływający się w ustach śledź, wątróbka na słodko, czy truflowy mus z wołowym carpaccio to dania, które z pewnością zapamiętamy. Na koniec części wytrawnej zamówiliśmy jeszcze ukraińskie pielmieni (małe pierożki z bulionem w środku) z kwaśną śmietaną i szczypiorkiem, które mój Tata wspomina ciągle ze swojego dzieciństwa, a których moja Mama nigdy nie nauczyła się robić – więc już chyba wiem, jakie prezent będę miała dla Taty na dzień ojca 😉
Jednak tego dnia mieliśmy dzień dziecka i z tej okazji restauracja przygotowała atrakcje dla swoich najmłodszych gości. W strefie dla dzieci, na pierwszym piętrze czekała animatorka, filmy, malowanki i wiele innych atrakcji, na które Marcelina początkowo nie chciała się skusić, ale gdy usłyszała od naszego (z resztą totalnie uroczego) kelnera, że na górze pojawiły się właśnie dwie dziewczynki, popędziła do nich i przepadła na kolejną godzinę. Przy okazji dopytałam, jak wygląda kwestia atrakcji dla dzieci: animatorki są w restauracji w weekendy, od godziny 13.00, więc spokojnie można umówić się z „dzieciatymi” znajomymi na weekendowy obiad i mieć pewność, że dzieciaki będą miały co robić, a my w spokoju zjemy i porozmawiamy.
Marcelina urzędowała na górze, co jakiś czas machając nam z balkonu (ze strefy dla dzieci widać salę restauracyjną), a my mieliśmy czas by chwilę odpocząć…i zastanowić się nad deserami. Ostatecznie zamówiliśmy trzy: sernik, którego miałam okazję spróbować już na evencie Dove, tort bezowy z bakaliami i fondant czekoladowy z białą czekoladą na musie wiśniowym. Tort bezowy był dla mnie odrobinę za słodki (wolę jednak bezę w połączeniu z owocami), za to sernik i fondant to czyste szaleństwo.
Na koniec jeszcze kawka dla nas i lemoniada truskawkowa dla Marceliny…i okazało się, że minęły prawie trzy godziny. Nadszedł czas powrotu do domu, a tak naprawdę wcale nie chciało nam się stamtąd wychodzić. Miejsce, jedzenie, atmosfera i co bardzo ważne – świetna obsługa przesympatycznych kelnerów (szczególnie pozdrawiamy Pana Janka) sprawiła, że będziemy tu wracać. Bo Akademia to świetne miejsce na kolacje we dwoje, na weekendowe obiady ze znajomymi, czy na celebrowanie różnych rodzinnych uroczystości (jestem pewna, że moi Rodzice świetnie by się tu czuli).
Marcelina chyba podzielała moje zdanie, bo nie dość, że dostałą w prezencie prawdziwą czapkę szefa kuchni, to jeszcze połowę naszej wizyty przetańczyła między stolikami – a Ona tańczy tam, gdzie naprawdę dobrze się czuje 😉
Do zobaczenia!
Kasia M.
Też uwielbiam takie wnętrza. Perfekcyjnie! No i menu całkiem zachęcające 🙂
Natiraf Mariola
Wspaniałe zdjęcia Kochana!!!
2stampede
3hammock
mister gay dating app
gay tiny micro dick dating https://gaypridee.com/
gay phone chat line numbers
fcn gay chat https://gay-buddies.com/
stiges gay dating
when a secretive commitment phobic guy you are dating is really gay https://speedgaydate.com/
online dissertation help uk
uk dissertation writing service https://mydissertationwritinghelp.com/
dissertation help service proposal
writing implications in a dissertation https://helpon-doctoral-dissertations.net/